top of page
  • Zdjęcie autoraMateusz "Kyrell" Patalan

Keep calm and love Luke Skywalker


Otóż sprawa jest następująca – Luke'a Skywalkera w nowej trylogii albo się kocha, albo nienawidzi. To zostało już ustalone ponad wszelką wątpliwość.

W tym tekście postaram się przekonać te drugą grupę, do dołączenia do tej pierwszej. Zaznaczam, że wszystko co przeczytacie dalej (i co może wywołać ból w pewnej newralgicznej części ciała) jest tylko moją opinią. Może zaznaczę dobitniej – MOJĄ OPINIĄ.


„Ostatniemu Jedi” można zarzucić naprawdę wiele: od scenariusza nafaszerowanego głupotami fabularnymi, przez taką sobie muzykę, a kończąc na zmarnowaniu potencjału kilku interesujących postaci. Ale chyba nikt nie może powiedzieć, że była to odtwórcza produkcja.


Niektórzy twierdzą nawet, że Rian Johnson trochę z tą całą „innowacyjnością” przesadził i właściwie to te „Gwiezdne Wojny” już „Gwiezdnymi Wojnami” nie są. Śmiem wątpić.


Niechęć do zmian widać najlepiej na przykładzie Luka Skywalkera. Ba – sam Mark Hamil był zaskoczony kierunkiem w którym rozwinęła się ta postać, o czym zresztą nie omieszkał wspomnieć w jednym z wywiadów. Ale prawda jest taka, że mówienie: „To nie jest mój Luke Skywalker!”, nie ma wiele sensu.


Kiedy oglądałem „Ostatniego Jedi” po raz pierwszy czułem się tak, jakby Rian Johnson wziął Baseball, zatłukł brutalnie moje oczekiwania, a następnie je pochował i wykonał taniec zwycięstwa nad ich grobem.


Zastanawiam się co jest ze mną nie tak, jeżeli wymyślam takie porównanie. Nieważne, to nie o moim stanie psychicznym mieliśmy rozmawiać.


Zacznijmy więc od samego początku. Pierwsza scena w której widzimy Luke'a Skywalkera, była dla wielu szokiem. Co się tu wydarzyło? Nasz ulubiony protagonista (nie licząc oczywiście Hana. Han jest najlepszy.) z Oryginalnej Trylogii wyrzucił miecz za siebie i odmówił szkolenia Rey?


Na początku też byłem zdezorientowany. Naprawdę. Ale w miarę rozwoju fabuły obraz mistrza jedi stawał się pełniejszy. Problem leży tu, że wielu fanów obejrzał cały film z nastawieniem jakiego nabawili się na samym początku.

No bo przecież, „Luke Skywalker nigdy nie pozwoliłby Najwyższemu Porządkowi bezkarnie panoszyć się po galaktyce! To nie jest mój Luke Skywalker, twórcy w ogóle nie mają pojęcia o tej postaci. Jakim cudem przez 30 lat mógł się zmienić? DNO!”.


Uważam że wątek Luke'a Skywalkera jest jednym z najlepszych elementów i tak dobrego filmu. Oczywiście nie każdemu może się podobać droga jaką podąża ta postać, ale nie da się zaprzeczyć że film wyjaśnia nam dosyć dobrze metamorfozę Luka. A ja to kupuję.


Prześledźmy historię jego życia od samego początku. Był synem jednego z architektów imperialnego reżimu, jego młodość przypadała na czas olbrzymich przemian w galaktyce, a on sam był jednym z symboli Rebelii. I miał dziewiętnaście lat. To wybuchowa mieszanka.


Wzmocnił tylko swoją legendę, nawracając Vadera na jasną stronę mocy. Po VI epizodzie jego osoba funkcjonowała już na granicy mitu. Problem jednak jest taki, że legendy najlepiej sprawdzają się wtedy, gdy są martwe – a on zdecydowanie martwy nie był.


Luke zrobił to, czego od niego oczekiwano – zaczął szkolić nowy Zakon Jedi. Wiele lat po tych wydarzeniach, jego siostra prosi go o zaopiekowanie się swoim synem – Benem – w którym płynie krew potężnego rodu Skywalkerów.

Zawiódł. W swojej arogancji nie dostrzegł mroku tlącego się w młodym Benie – a kiedy to już nastąpiło, postanowił zabić swojego siostrzeńca. Co prawda tylko przez ułamek sekundy, ale jednak. Wtedy narodził się Kylo Ren. A Luke Skywalker przyłożył do tego rękę.

Młody Solo całe życie czuł się zdradzony. Najpierw przez rodziców, którzy wysłali go do świątyni , a potem przez własnego mistrza. Czara goryczy się przelała.

Już sam fakt, że chociaż przez moment mógł rozważać zabójstwo, każe nam spojrzeć na tę postać w zupełnie innym świetle. To już nie ten sam optymistyczny i prostolinijny chłopak z Tatooine.

Luke Skywalker stał się postacią dramatyczną. Stracił dorobek całego swojego życia. Wszystko nad czym pracował, wszystko w co wierzył obróciło się w gruzy. Pragnę zauważyć, że cała stara gwardia przechodzi taką transformację w nowej trylogii. Han, Leia, Luke – wszystko czego dokonali za młodu, teraz zaczyna się rozpadać lub już się rozpadło.



Kreacja Luke'a Skywalkera jest świetna. Mark Hamil pokazał nam legendę. Tyle tylko, że ta legenda żyję i wcale nie chce nią być. Rey szukała nadziei dla siebie, dla galaktyki, dla Bena, dla Rebelii – a znalazła zmęczonego życiem, zdziwaczałego pustelnika, który czeka już tylko na śmierć. Niewiele zostało z tego archetypicznego protagonisty, jakiego widzieliśmy w Oryginalnej Trylogii.

Po prostu nie byliśmy na to gotowi.


Powróćmy do otwierającej sceny. Już wiemy jakie perturbacje przeszedł przez ostatnie dwadzieścia lat. Uzbrojeni w tę wiedzę, zastanówmy się nad jednym pytaniem: Co powinien zrobić z tym mieczem świetlnym?

Powiedzieć: Kurka wodna, chodźmy rozwalić Najwyższy Porządek?


No nie, to tak nie działa. Luke w VIII epizodzie przestał wierzyć w swoje możliwości, co chyba nie powinno nikogo dziwić, choćby biorąc pod uwagę jego przeżycia. Boi się zawieść kolejny raz. On musiał wyrzucić ten miecz.


Ale ta postać to nadal Luke Skywalker! Spójrzmy na scenę ostatecznego pojedynku (zastanawiam się czy nie wziąć słowa pojedynek w cudzysłowie) pomiędzy nim a Kylo Renem.


Skywalker ostatecznie odkupuję swoje winy, dając szanse na przeżycie maleńkiej iskrze Ruchu Oporu. Nie mógł zabić Bena – nawet pomimo tego, że stworzenie Kylo Rena było jego największą porażką. Wspomnienie tego chłopaka z Tatooine, który oszczędził Vadera i nie dał się skusić Imperatorowi, nadal się w nim tli.


Na samym końcu Luke Skywalker umiera. Całkowicie pogodzony z Mocą. I my także pogódźmy się z tym, że sagę musi zmrozić powiew świeżości.


Mateusz "Kyrell" Patalan

55 wyświetleń1 komentarz

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page